W kwietniu po ukazaniu się płyt - The Intuition Orchestra "Fromm" i "Legendarne Ząbki" Rafał Garszczyński namówił mnie na długą rozmową o tym jak zaczęła się mona przygoda z graniem muzyki intuicyjnej. Wywiad zmienił się w moją opowieść o życiu i muzyce, a opublikowany został w majowym numerze internetowego miesięcznika Jazzpress.
Oto on:
Rafał Garszczyński: Opowiedz swoją muzyczną historię… Gra na
przeróżnych instrumentach nie jest Twoim jedynym zajęciem, próbowałeś wielu
różnych stylów…
Ryszard Wojciul:
Jeśli jesteś wystarczająco cierpliwy to opowiem Ci moją
historię. Szczególnie początki są interesujące bo przełamują pewien panujący
stereotyp. Ale od początku……moja muzyczna historia rozpoczęła się w ….szkole
muzycznej. Najpierw była podstawówka (lata siedemdziesiąte XX wieku hehe). Mój
przykład pokazuje, że stwierdzenie – czym skorupka za młodu nasiąknie…, jest
jak najbardziej prawdziwe. Chodziłem do podstawowej szkoły muzycznej
mieszczącej się w Warszawie na ulicy Kawęczyńskiej. Od piątej klasy moim
głównym instrumentem był klarnet. W klasie szóstej mój ówczesny profesor pan
Ryszard Skrzypczak zrobił coś niezwykle
- jak na tamte czasy – niekonwencjonalnego. Zaprosił mnie i jeszcze
dwóch innych kolegów z klasy klarnetu na próbę big-bandu do Młodzieżowego Domu
Kultury, który mieścił się na ulicy Łazienkowskiej. Mieliśmy po 11, 12 lat. Pan
Skrzypczak dał nam do rąk saksofony, posadził za pulpitami z nutami i kazał
grać.
Rzuceni na głęboką wodę musieliśmy od razu zmagać się z nowymi instrumentami, nawą muzyką i kompletnie nową – zespołową sytuacją. Powiedziałem że było to niekonwencjonalne bo zwykle tradycyjni klarnetowi pedagodzy trzymali adeptów tego instrumentu z dala od saksofonu. Każdy z nas po za tym słyszał historie jak to za komuny młodzież ze szkół muzycznych chcąca grać jazz była prześladowana i wyrzucana ze szkół. Mnie przydarzyło się coś zupełnie innego. I to nie tylko ze strony tego jednego nauczyciela. Doszło do tego że pani dyrektor szkoły, wiedząc o mojej rozwijającej się fascynacji muzyką jazzową, na koniec siódmej klasy za bardzo dobre wyniki w nauce gry na klarnecie jako nagrodę wręczyła mi najnowszą płytę Jana Ptaszyna Wróblewskiego! Podstawówka była ważna jeszcze z jednego powodu. To tam nawiązałem przyjaźnie, które trwają do dziś. To z kumplami z tejże podstawówki przemierzyłem wspólnie drogę od grania jazzu tradycyjnego do muzyki free. Moją The Intuition Orchestrę do dziś współtworzą Bolek Błaszczyk – trzy roczniki młodszy i Jacek Alka – rocznik starszy ode mnie. W latach osiemdziesiątych grał z nami jeszcze mój przyjaciel z klasy – Robert Wyszyński. To z nim razem w roku 1982 założyliśmy nasz pierwszy jazzowy zespół Deep Raver Jazz Band, do którego dołączyli Jacek i Bolek. I tu znów okoliczności nam sprzyjały. Wśród kadry MDK na Łazienkowskiej pojawił się pasjonat jazzu – pan Mirosław Bulicz. Przez następne dwa lata to on uczył nas jazzu. Pokazywał skale, nieznane nam standardy jazzowe, wysyłał na przeglądy młodych zespołów, gdzie zawsze byliśmy jedynymi jazzmanami.
Ryszard Skrzypczak i Big Band z Łazienkowskiej. Na pierwszym planie z saksofonem tenorowym Piotr Malak, dalej z altem Rys Wojciul |
Rzuceni na głęboką wodę musieliśmy od razu zmagać się z nowymi instrumentami, nawą muzyką i kompletnie nową – zespołową sytuacją. Powiedziałem że było to niekonwencjonalne bo zwykle tradycyjni klarnetowi pedagodzy trzymali adeptów tego instrumentu z dala od saksofonu. Każdy z nas po za tym słyszał historie jak to za komuny młodzież ze szkół muzycznych chcąca grać jazz była prześladowana i wyrzucana ze szkół. Mnie przydarzyło się coś zupełnie innego. I to nie tylko ze strony tego jednego nauczyciela. Doszło do tego że pani dyrektor szkoły, wiedząc o mojej rozwijającej się fascynacji muzyką jazzową, na koniec siódmej klasy za bardzo dobre wyniki w nauce gry na klarnecie jako nagrodę wręczyła mi najnowszą płytę Jana Ptaszyna Wróblewskiego! Podstawówka była ważna jeszcze z jednego powodu. To tam nawiązałem przyjaźnie, które trwają do dziś. To z kumplami z tejże podstawówki przemierzyłem wspólnie drogę od grania jazzu tradycyjnego do muzyki free. Moją The Intuition Orchestrę do dziś współtworzą Bolek Błaszczyk – trzy roczniki młodszy i Jacek Alka – rocznik starszy ode mnie. W latach osiemdziesiątych grał z nami jeszcze mój przyjaciel z klasy – Robert Wyszyński. To z nim razem w roku 1982 założyliśmy nasz pierwszy jazzowy zespół Deep Raver Jazz Band, do którego dołączyli Jacek i Bolek. I tu znów okoliczności nam sprzyjały. Wśród kadry MDK na Łazienkowskiej pojawił się pasjonat jazzu – pan Mirosław Bulicz. Przez następne dwa lata to on uczył nas jazzu. Pokazywał skale, nieznane nam standardy jazzowe, wysyłał na przeglądy młodych zespołów, gdzie zawsze byliśmy jedynymi jazzmanami.
W roku 1983 zostaliśmy zaproszeni do popularnego programu 5,10,15.
Byliśmy tam jedynym w historii zespołem jazzowym i zagraliśmy wspólnie z Extra
Ballem Jarka Śmietany. W roku 1984 nasze drogi z panem Buliczem się
rozeszły. Był jazzowym konserwatystą a
nas odgrywanie standardów już nie bawiło.
Umieliśmy już improwizować, fascynowała nas muzyka współczesna.
Chcieliśmy eksperymentować. W roku 1985 nagraliśmy pierwszy materiał całkowicie
wyimprowizowany. Nagrania poprzedziła
nocna dyskusja o filozofii. Bolek wykładał nam teorię Leibniza. Według niej
świat składa się z bliżej nieustalonej, ale ogromnej liczby całkowicie od
siebie odseparowanych i nie wpływających na siebie bezpośrednio bytów, z
których każdy jest „całym światem dla siebie samego”. Te poszczególne byty
Leibniz nazywa monadami. Postanowiliśmy tę teorię odwzorować w muzyce,
określając ją jako - modern monadologic. Tak do szło do rejestracji muzyki, która
ostatnio ukazała się nakładem Requiem Records - na przepięknie wydanym albumie
– „Legendarne Ząbki”
Ząbki to nazwa miejscowości w której nagrań dokonaliśmy,
a legendarne? Nagrania te bardzo szybko przeszły do legendy w naszym
środowisku. Jak to się dziś mówi – stały się kultowe dla małej grupki osób. My
nie mieliśmy wówczas złudzeń że grając taką muzykę możemy „zaistnieć” . Nawet
nie myśleliśmy o tym aby te nagrania pokazać gdzieś komuś. Pomysł taki za to
wpadł do głowy pewnemu naszemu znajomemu, który wysłał naszą kasetę jako
zgłoszenie do popularnego wówczas festiwalu „Po za kontrolą”. Dzięki temu jego powołany naprędce zespół
zakwalifikował się do koncertu na głównej scenie, ale tematu nie będę rozwijał
bo zdążyliśmy mu już to wybaczyć. W latach osiemdziesiątych spotykaliśmy się,
już tylko z Bolkiem i Jackiem kilka razy nagrywając nasze improwizacje.
Najciekawsze fragmenty można znaleźć na płycie „Legendarne Ząbki”. Ja natomiast
na kilka lat wchłonięty zostałem przez scenę rock’n’rollową. Muzykę tę grałem
zawsze, niemal równolegle z jazzem. W liceum grałem najpierw w punkowej
formacji „Haos”, która potem zmieniła się w reaggowe „Ngezi”.
Ngezi. Od lewej - Zbyszek Skarżyński, Rys Wojciul, Marek Hyliński. Rok 1984 |
Moim pierwszym
profesjonalnym zespołem były Róże Europy, z którymi wystąpię na wielu
koncertach – w tym jarocińskich i nagrałem ich debiutancką płytę,
Róże Europy. Rok 1986.Od lewej Rys Wojciul, Artur Orzec, Piotr Klatt |
Potem stałem się częścią Sztywnego Pala Azji
– zagrałem kilkadziesiąt koncertów, nagrałem dwie płyty.
W tym czasie wielokrotnie zapraszany byłem do studia lub na scenę przez takie zespoły jak Tilt, Chłopcy z Placu Broni, Tubylcy Betonu, Malarze i Żołnierze i inne. Współtworzyłem, moim zdaniem fantastyczny zespół Oczy Amelki, który niestety miał pecha że istniał w czasach przełomu politycznego, kiedy to stare mechanizmy branżowe upadły, a nowe się nie narodziły. Zrobiliśmy kilka bardzo ciekawych nagrań które utknęły w archiwach na zawsze, a zespół przestał istnieć.
Moje rockowe życie łączyłem z innym – nobliwym i poważnym życiem studenta muzykologii na Uniwersytecie Warszawskim. W latach dziewięćdziesiątych szukając mojej drogi życiowej trafiłem do radia, gdzie przeszedłem bardzo szybką drogę kariery – od szeregowca do generała, ale to opowieść na inną okazję. W tym czasie postanowiłem, że zarabiać będę w radiu a grać – to co lubię – czyli muzykę – nazwijmy to współczesną i mój jazz. Po kilku latach przerwy spotkaliśmy się ponownie z Bolkiem i Jackiem. To był rok 1992. Mieliśmy zagrać koncert w warszawskiej Stodole. To był jedyny czas w naszej historii że zrobiliśmy kilka prób, przygotowaliśmy materiał, który miał ułożone formy, tematy. To co graliśmy można śmiało określić punk jazzem. Muzyka była brutalna, pełna agresji i naszej pasji. Zespół nazwaliśmy Transylwania (później okazało się że w tym samym czasie działał w Polsce również zespół rockowy o tej samej nazwie). Brakowało nam instrumentu basowego, więc zaprosiliśmy na jedną z prób kolegę ze średniej szkoły muzycznej, który był kontrabasistą, ale funkcjonował wówczas na scenie warszawskiej jazzowej jako doceniany pianista. Myślę że nigdy wcześniej, ani potem nie spotkała się z takim graniem i czuł się wyraźnie zagubiony. Po godzinie próby spakował instrument i powiedział nam że „bardzo przeprasza ale nie zagra z nami bo się wstydzi”. W tym samym czasie wspólnie Bolkiem i naszym przyjacielem Jarkiem Siwińskim – wówczas studentem kompozycji na Akademii Muzycznej, powołaliśmy do życia Gupę MM. Nazywaliśmy się grupą multimedialna bowiem oprócz muzyków członkami zespołu była tancerka, mim, aktor i plastyczka. Nasz pierwszy koncert odbył się podczas dużej wystawy sztuki w Toruniu, a potem w klubie Stodoła.
Sztywny Pal Azji u szczytu popularności. Rok 1988. Przy perkusji - Janusz Deda - Cytek, tyłem Jarek Kisiński i Rys Wojciul |
W tym czasie wielokrotnie zapraszany byłem do studia lub na scenę przez takie zespoły jak Tilt, Chłopcy z Placu Broni, Tubylcy Betonu, Malarze i Żołnierze i inne. Współtworzyłem, moim zdaniem fantastyczny zespół Oczy Amelki, który niestety miał pecha że istniał w czasach przełomu politycznego, kiedy to stare mechanizmy branżowe upadły, a nowe się nie narodziły. Zrobiliśmy kilka bardzo ciekawych nagrań które utknęły w archiwach na zawsze, a zespół przestał istnieć.
Rok 1990. Oczy Amelki, Od lewej: Rys Wojciul, Grzegorz K. Witkowski, Grześ Marczak, Paweł Pękalski, Witek Kwiatkowski |
Moje rockowe życie łączyłem z innym – nobliwym i poważnym życiem studenta muzykologii na Uniwersytecie Warszawskim. W latach dziewięćdziesiątych szukając mojej drogi życiowej trafiłem do radia, gdzie przeszedłem bardzo szybką drogę kariery – od szeregowca do generała, ale to opowieść na inną okazję. W tym czasie postanowiłem, że zarabiać będę w radiu a grać – to co lubię – czyli muzykę – nazwijmy to współczesną i mój jazz. Po kilku latach przerwy spotkaliśmy się ponownie z Bolkiem i Jackiem. To był rok 1992. Mieliśmy zagrać koncert w warszawskiej Stodole. To był jedyny czas w naszej historii że zrobiliśmy kilka prób, przygotowaliśmy materiał, który miał ułożone formy, tematy. To co graliśmy można śmiało określić punk jazzem. Muzyka była brutalna, pełna agresji i naszej pasji. Zespół nazwaliśmy Transylwania (później okazało się że w tym samym czasie działał w Polsce również zespół rockowy o tej samej nazwie). Brakowało nam instrumentu basowego, więc zaprosiliśmy na jedną z prób kolegę ze średniej szkoły muzycznej, który był kontrabasistą, ale funkcjonował wówczas na scenie warszawskiej jazzowej jako doceniany pianista. Myślę że nigdy wcześniej, ani potem nie spotkała się z takim graniem i czuł się wyraźnie zagubiony. Po godzinie próby spakował instrument i powiedział nam że „bardzo przeprasza ale nie zagra z nami bo się wstydzi”. W tym samym czasie wspólnie Bolkiem i naszym przyjacielem Jarkiem Siwińskim – wówczas studentem kompozycji na Akademii Muzycznej, powołaliśmy do życia Gupę MM. Nazywaliśmy się grupą multimedialna bowiem oprócz muzyków członkami zespołu była tancerka, mim, aktor i plastyczka. Nasz pierwszy koncert odbył się podczas dużej wystawy sztuki w Toruniu, a potem w klubie Stodoła.
Rok 1991. Grupa MM po koncercie w Stodole. Od lewej:Bolek Błaszczyk, Kasia Sznuk, Rys Wojciul, Piotr Suzin, Monika Gut, David Foulkes, Jarek Siwiński |
Zagraliśmy m.in.
kompozycję TIS MW2 Bogusława Schaeffera – pierwszy w historii utwór tzw. teatru
instrumentalnego. Kilka lat później
analiza naszego spektaklu znalazła się w muzykologicznej pracy doktorskiej. Z
olbrzymim zdziwieniem przeczytaliśmy w bardzo poważnym piśmie, że nasze
interpretacja znalazła złoty środek i trafiła w idealne sedno zamysłu
kompozytora. Opinia tam była dla nas tym
większym zaskoczeniem bo nie dość, że zmieniliśmy skład instrumentalny
(wprowadzając np. nieistniejący w czasach kiedy utwór powstawał syntezator},
nie dość że dodaliśmy zupełnie nową partię do wykonania przez aktora (opartą na
wstępie teoretycznym dodanym do partytury) to jeszcze wydłużyliśmy partię
założonej przez kompozytora improwizacji zespołowej – którą jak wiesz
ukochaliśmy szczególnie. Grupa MM istniała trzy lata. Naszą siedzibą było przez
ten czas Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, a konkretnie Sala
Laboratorium gdzie mieliśmy próby i gdzie wystawialiśmy nasze premiery.
Przygotowaliśmy ich w tamtym czasie kilka. Zagraliśmy również kilka koncertów w
innych miejscach.
Korzystając z faktu że mieliśmy praktycznie nieograniczony dostęp do świetnej Sali z fortepianem postanowiliśmy reaktywować Transylwanię. Zwieźliśmy do Laboratorium sprzęt nagrywający, rozstawiliśmy instrumenty i graliśmy………przez tydzień. Wychodząc tylko po to aby się przespać i coś zjeść. Nagraliśmy godziny improwizowanej muzyki. Byliśmy przeszczęśliwi i przekonani że nagraliśmy dzieło naszego życia. Jednakże życie potoczyło się w innym kierunku. . Od 1995 roku porzuciłem muzykę na dziesięć lat, co miało związek głównie z tym że wszyscy - zarówno z Grupy MM i Transylwanii weszliśmy w prawdziwe dorosłe życie. Porodziły się nam dzieci, trzeba było zarabiać. Każdy z nas poszedł w inną zawodową stronę. Ja zostałem w branży radiowej. U szczytu mej korporacyjnej kariery, którejś nocy obudziłem się i pomyślałem że nigdy już nie będę profesjonalnie grał… Spłynęło mi po policzku kilka łez. Jednak nigdy nie mów nigdy. W 2004, gdy roku wielka korporacja zrezygnowała z moich usług, postanowiłem wrócić do muzyki. Założyłem własną firmę - Artobus i na początek chciałem nagrać coś oryginalnego, coś co będzie artystycznie, ale i komercyjnie znaczące. Zająłem się tematem pieśni wielkopostnych, które niezwykle rzadko są śpiewane po za kościołem, a są niezwykle poruszające i piękne. Po dwóch latach pracy wydałem płytę „O duszo wszelka” zawierającą moje autorskie, i śmiało mogę powiedzieć - bardzo nowatorskie wersje tych pieśni.
|
Korzystając z faktu że mieliśmy praktycznie nieograniczony dostęp do świetnej Sali z fortepianem postanowiliśmy reaktywować Transylwanię. Zwieźliśmy do Laboratorium sprzęt nagrywający, rozstawiliśmy instrumenty i graliśmy………przez tydzień. Wychodząc tylko po to aby się przespać i coś zjeść. Nagraliśmy godziny improwizowanej muzyki. Byliśmy przeszczęśliwi i przekonani że nagraliśmy dzieło naszego życia. Jednakże życie potoczyło się w innym kierunku. . Od 1995 roku porzuciłem muzykę na dziesięć lat, co miało związek głównie z tym że wszyscy - zarówno z Grupy MM i Transylwanii weszliśmy w prawdziwe dorosłe życie. Porodziły się nam dzieci, trzeba było zarabiać. Każdy z nas poszedł w inną zawodową stronę. Ja zostałem w branży radiowej. U szczytu mej korporacyjnej kariery, którejś nocy obudziłem się i pomyślałem że nigdy już nie będę profesjonalnie grał… Spłynęło mi po policzku kilka łez. Jednak nigdy nie mów nigdy. W 2004, gdy roku wielka korporacja zrezygnowała z moich usług, postanowiłem wrócić do muzyki. Założyłem własną firmę - Artobus i na początek chciałem nagrać coś oryginalnego, coś co będzie artystycznie, ale i komercyjnie znaczące. Zająłem się tematem pieśni wielkopostnych, które niezwykle rzadko są śpiewane po za kościołem, a są niezwykle poruszające i piękne. Po dwóch latach pracy wydałem płytę „O duszo wszelka” zawierającą moje autorskie, i śmiało mogę powiedzieć - bardzo nowatorskie wersje tych pieśni.
W nagraniach wzięli udział muzycy z bardzo różnych
środowisk - jazzmanów reprezentował kontrabasista – Wojtek Pulcyn. Zaśpiewali -
Kasia Groniec, Iwona Loranc, Mariusz Lubomski i genialny kwartet wokalny – Il
Canto MInore. Płyta otrzymała rewelacyjne recenzje i sprzedała się w nakładzie
bardzo przyzwoitym. Niestety udało mi
się zorganizować tylko dwa koncerty – w Filharmonii Narodowej i w Studiu
Agnieszki Osieckiej w Trójce. Tylko dwa bowiem impreza była piekielnie
kosztowana. Na scenie miałem osiemnastu muzyków, a za wszystko płaciłem z
własnej kieszeni. Patronat nad koncertem w FN przyjął wprawdzie Minister
Kultury, wówczas Michał Ujazdowski, ale wsparcia finansowego od niego nie
dostałem. W ogóle walcząc o zaistnienie moich pieśni na szeroki rynku stwierdziłem ze smutkiem, że w naszym
katolickim kraju, temat ten nikogo nie obchodzi. Pomimo że ja sam nie mogę
nazwać siebie człowiekiem religijnym, chcąc iść za ciosem nagrałam jeszcze
materiał bożonarodzeniowy pod tytułem – Gwiazdko świeć nam mocniej i
przygotowałem jeszcze do nagrania pieśni wielkanocne (mam demo z przepięknym
śpiewaniem Grażyny Auguścik), ale ten ostatni projekt nie został zrealizowany z
banalnego powodu – braku finansowania. Po za twórczością „świętą” w swoim nowym
muzycznym życiu reaktywowałem jeszcze moją rockową formacje, czyli Sztywny Pal
Azji i wyprodukowałem dla nich płytę, a po za tym – wróciłem do grania muzyki
improwizowanej. W roku 2009, czyli po prawie piętnastu latach przerwy
spotkaliśmy się ponownie we tróję aby grać. Ja, Bolek Błaszczyk i Jacek
Alka. Z inicjatywą, aby coś wspólnie
„uderzyć” wyszedł Bolek, który od kilku lat grał w Grupie MoCarta. Pomyślałem,
że szuka odskoczni od znakomitej wprawdzie, ale stylistycznie zamkniętej i
określonej muzyki którą na co dzień wykonuje.
Widziałem że jego awangardowa natura tęskni za graniem intuitywnym,
podobnie jak ja. Spotkaliśmy się na Sali prób Grupy MoCarta. Zwieźliśmy również sprzęt rejestrujący. Ku
mojemu zaskoczeniu Bolek zaprosił jeszcze Jacka Malickiego. Członka legendarnej
„Grupy w składzie” która muzykę i intuitywną grała jeszcze w latach
siedemdziesiątych. Graliśmy kilka godzin
i nagraliśmy bardzo ciekawy materiał. Nasze pierwsze po latach spotkanie
uświadomiło nam że możemy wspólnie tworzyć znakomitą muzykę, że w świecie kolektywnej improwizacji czujemy
się fenomenalnie i że naszego potencjału nie możemy zmarnować. Nazwaliśmy naszą
formację – The Intuition Orchestra i postanowiliśmy działać. Do dziś zorganizowaliśmy cztery
sesje nagraniowe. Na każdą zapraszaliśmy innych gości. Z sesji w której udział
wzięli, prócz mnie i Bolka – wiolonczelista Marcin Krzyżanowski i perkusista
Kapeli ze Wsi Warszawa – Piotrek Gliński – wydana została w ograniczonym
nakładzie płyta – którą recenzowałeś na swoim blogu. Najbardziej jazzowy
materiał nagrany z udziałem Marcina Olaka – gitara, Moniki Szulińśkij –
perkusja i Macieja Szczycińskiego – kontrabas – leży i czeka wydawcę, natomiast
płyta Fromm, gdzie gramy wspólnie z Jackiem i gośćmi Grażyną Auguścik i
Zdzisławem Piernikiem jest od kilku tygodni w sklepach.
RG: The
Intuition Orchestra to muzyczny fenomen. Z tego co mówisz wynika, że zespół
istnieje już jakieś 25 lat. Można powiedzieć, że macie skrajnie niekomercyjne
nastawienie do rynku? Czy to rodzaj buntu, czy raczej odskoczni od rynkowej
rzeczywistości i poszukiwania wolności twórczej wypowiedzi nie skrępowanej
pomysłami producentów?
RW: Jak dobrze
policzyć to można powiedzieć że istniejemy już od lat trzydziestu :) Nigdy nie
myśleliśmy o naszym graniu w kategoriach komercyjnych. Zawsze robiliśmy to tak
naprawdę dla siebie. Zarówno Bolek jak i
ja jesteśmy obecni na rynku muzycznym od lat, ale niewielu wie że gramy muzykę
awangardową. Bolek znany jest dziś jako członek Grupy MoCarta, ja niestety cały
czas postrzegany jestem przez pryzmat rock’n’rolla z którym tak naprawdę
rozstałem się wiele lat temu.
Zastanawiam się na tym czy dzisiejsza moc naszej muzyki nie jest właśnie
sutkiem tych kilkudziesięciu lat które minęły. Lat w których spotkaliśmy się
rzadko, ale w miarę konsekwentnie budowaliśmy nasz wspólny muzyczny świat bez
jakiegokolwiek komercyjnego celu, bez wyścigu. Grana przez nas muzyka
intuitywna powstaje w czasie realnym, na scenie bądź w studiu i powstaje bez
żadnych ustaleń, bez prekomozycji, których, aby wspólnie grać po prostu nie
potrzebujemy. Dziś zapraszając do współpracy gości, jesteśmy dla nich
katalizatorami muzyczny emocji, które jak widać po efektach stapiają się w
spójna i bardzo dojrzałą muzykę.
The Intuition Orchestra na dziedzińcu CSW Zamek Ujazdowski. Od lewej: Marcin Olak Martcin Krzyżanowski, Rys Wojciul, Piotr Gliński, Zdzisław Piernik, Bolek Błaszczyk |
RG: Wyobrażasz sobie trasę zespołu – na przykład 20
koncertów w miesiąc? Udałoby się zachować spontaniczność, która w Waszej
muzycznej koncepcji jest tak ważna?
RW: Jestem przekonany że tak. Każdy dzień jest inny, każda
sytuacja, każda sala, każda publiczność jest inna. Nasz koncert w CSW trwał 70
minut, a wszyscy twierdzili że był bardzo krótki. Mogliśmy grać dużo dłużej,
ale mamy świadomość że nasza muzyka jest trudna. Lepiej zostawić trochę
niedosytu niż słuchaczy zmęczyć. Nasze sesje nagraniowe trwają za to kilka
godzin. Może w tym miejscu jeden komentarz do Twoich recenzji naszych płyty i
koncertu. Kilkakrotnie zaznaczałeś w nich, że nasza , muzyka jest improwizowana,
ale i tu cytuję z pamięci: „z pewnością coś jest wcześniej ustalone,
przynajmniej w zakresie kolejności naszkicowanych zaledwie kompozycji i miejsca
na partie solowe”. Otóż Rafale – nic nie jest ustalone. Jedynym ustaleniem przed
koncertem w CSW było to że zaczynam na EWI i to że mam prawo do zatrzymania
akcji każdego z muzyków. Pełniłem role
superwajzora który mógł sterować napięciami muzycznymi. I to wszystko. Z moich
uprawnień skorzystałem trzy razy. Muzyka płynęła, partie solowe były konsekwencją
wydarzeń na scenie.
The Intuition Orchestra. Od lewej: Bolek Błaszczyk, Grażyna Auguścik, Jacek Alka, Rys Wojciul i nieco schowany Zdzisław Piernik |
Kluczem do sukcesu, oprócz togo o czym mówiłem wcześnie,
czyli naszej historii jest jeszcze umiejętność wzajemnego słuchania – jako
podstawa i swego rodzaju muzyczny altruizm. Nie ma w nas chęci brylowania
indywidualnego, wirtuozowskim popisów. Chcemy wspólnie kreować muzykę i gości z
takim podejściem i wrażliwością zapraszamy do naszych działań. Jestem zatem
pewny że trasa koncertowa nie wpłynęła by na jakość grania, bo spontaniczność
nie jest tu elementem determinującym.
Mogę jedynie wyrazić żal, że taka trasa nie odbędzie się, przynajmniej
nie w najbliższym czasie. Trudno jest nam w takim składzie zebrać się na
scenie, głównie z powodu niezwykle zajętego kalendarza Bolka i Grażyny.
RG: Ja dzielę muzykę na tą, która mi się podoba i tą, od
której trzymam się z daleka. Czasem czuję się nieco bardziej kompetentny niż
inni i ośmielam się pisać o muzyce dobrej i tej nieco gorszej… Jednak słuchacze
i rynek lubi szufladkować, to ludziom ułatwia wybór kolejnych płyt… Zawsze nowy
album trzeba w sklepie postawić obok czegoś…. Jak nazwałbyś muzykę The
Intuition Orchestra
RW: Jeśli chciałbyś abym umieścił ją w jakiejś określonej
stylistyce to nie ma na to szans. Nasza
muzyka jest zawieszona gdzieś pomiędzy estetyką współczesnej muzyki klasycznej
i free jazzu. Oczywiście zapraszani przez nas goście wpływają znacząco na
przesunięcia w tę lub tamtą stronę. Tak jak powiedziałem wcześniej materiał
nagrany wcześniej z gitarzystą jazzowym Marcinem Olakiem siłą rzeczy ma więcej
odniesień do jazzu niż klasyki. Grając wspólnie z Grażyna Auguścik – wokalistą
o szerokich możliwościach i niezwykłych muzycznych horyzontach, a jednocześnie
z ikoną polskiej awangardy klasycznej – Zdzisławem Piernikiem uzyskujemy balans
idealny, a jednocześnie najtrudniejszy do zdefiniowania. Bliżej nam do
Stockhausena czy do Ornetta Colemana, a może do Antohonego Braxtona, albo Art.
Ensemble of Chicago? Każdy może szukać analogii jakich chce. My gramy muzykę
która nie udaje czegoś. Jest wypadkową naszych doświadczeń, wiedzy i erudycji
muzycznej. Gramy muzykę która jest w najszczerszy sposób nasza własna.
RG: O ostatnim koncercie The Intuition Orchestra z Grażyną
Auguścik i Zdzisławem Piernikiem pisaliśmy w numerze kwietniowym. Pamiętam, że
na koncercie było sporo kamer… Będzie DVD?
RW: Koncert nagraliśmy w sposób niezwykle profesjonalny. Już
lada dzień film będzie zmontowany i gotowy do eksploatacji. Co z nim możemy
zrobić? Wyemitować w TVP Kultura, może uda się wydać na DVD bo pierwszą
propozycję już dostaliśmy. Film zamierzam wysłać na kilka festiwali muzyki
intuicyjnej na których chcielibyśmy zagrać.
RG: Planujecie jakieś kolejne przedsięwzięcia?
RW: Następną sesją nagraniową zorganizujemy jesienią.
Chcieliśmy zaprosić na nią Andrzeja Przybielskiego…….ale nie zdążyliśmy.
Znakomicie współpracuje nam się z Zdzisławem Piernikiem i z Grażyną Auguścik.
Chcielibyśmy ten skład eksploatować jeszcze w miarę możliwości na koncertach.
RG: Z kim chcielibyście zagrać, gdyby nie było ograniczeń
budżetowych i kontraktowych?
RW: Jak widzisz długo się nad odpowiedzią na to pytanie
zastanawiam i mam kłopot. Zapraszając na sesję Grażynę i Zdzisława myślałem o
symbolicznym połączeniu świat jazzu i
klasyki, myślałem połączeniu niskiego tonu tuby z wysokim głosem żeńskim.
Znając twórczość naszych gości byłem przekonany również, że będą oni potrafili
wejść płynnie w nasz meta język muzyczny i sposób myślenia. Jeśli teraz miałbym
CI wymienić jakieś nazwisko wielkiej gwiazdy to zrobiłbym to mechanicznie bez
konkretnego pomysłu co obecność takiej osoby wniosłaby do The Intuition Orchestry. Dla nas ważne jest to aby grać wspólnie, a
nie grać z kimś i dlatego takie personalne
wybory muszą być bardzo przemyślane.
RG: Jesteś rodzajem
człowieka renesansu… Twoja działalność
to nie tylko aktywne muzykowanie. Jesteś też managerem kilku muzyków,
producentem, dziennikarzem muzycznym, człowiekiem radia, fachowcem od
marketingu muzycznego…
RW: Dziękuję Ci bardzo za ten renesans. Staram się po prostu
być aktywny i realizować się w tych dziedzinach na których się znam.
Rzeczywiście mój Artobus to dziś głównie menagement. „Opiekuje się” Grażyną
Auguścik – z którą poznałem się przy realizacji płyty Fromm, a także zespołem
Bester Quartet – dawniej Crakow Klezmer Band. Odkąd zająłem się tą robotą
na pełny etat otrzymuję całą masę nowych propozycji. Niektóre są bardzo
interesujące. Artyści szukają ludzi którzy potrafili by nadać ich karierom
rozpędu. Rynek jest trudny, współczesne czasy nie sprzyjają ambitnym twórcom.
Staram się im pomagać. Po za tym od lat konsekwentnie próbuję popularyzować i
promować moją ukochaną muzykę - czyli
jazz. Ta samozwańcza „misja” zatrzymała mnie przy mikrofonie radiowym. W Tok
FM, którego w dawnych czasach byłem szefem, w każdą sobotę wieczorem siadam za
mikrofonem by w audycji WWWJAZZ poopowiadać o jazzie. Dwa lata temu udało mi się w końcu
doprowadzić do wydania serii dwudziestu płyty – Giganci Jazzu przedstawiających
sylwetki najwybitniejszych twórców i historię jazzu. Jako dziennikarz wykraczam
jednak także po za jazz. Wydawnictwo MTJ od kilkunastu miesięcy wydaje
przygotowywaną przeze mnie serią płyt z książeczkami pod tytułem – Polskie
Single – gdzie piszę o historii polskich piosenek i ich twórców. W ubiegłym
roku natomiast spędziłem kilka miesięcy pisząc historię muzyki – mam na myśli
muzykę klasyczną – bo przecież jestem dyplomowanym muzykologiem.
RG: Teraz nieco z innej beczki, ale lubię to pytanie
zadawać, często wychodzi z tego coś fajnego… Jaką muzykę masz w swoim Ipodzie?
RW: Może Cię zaskoczę, ale nie mam Ipoda. Jeśli chodzi o
słuchanie muzyki jestem konserwatystą. Jestem kolekcjonerem płyt. Moja jazzowa
płytoteka liczy kilka tysięcy pozycji. Płyta jest dla mnie zamkniętym i gotowym
dziełem z którym staram się obcować. Lubię mieć płytę w ręku, przeczytać i
powąchać książeczkę, lubię dźwięk płynący z dużych głośników. Nie lubię
natomiast słuchać muzyki w biegu i w złych warunkach akustycznych. Jeśli to
robię to nie jest to prawdziwe słuchanie tylko uzupełnianie dźwięków otaczającego
świata, dźwięków która za często stają się po prostu kakafonią. Jeśli zaś
zadałbyś mi pytanie czego słucham to najwięcej jazzu – ze względu na audycje i
duże ilości płyt z którymi się musze zapoznać. Jeśli starcza mi czasu to równie
chętnie sięgam po muzykę rockową jak i klasyczną – tę współczesną i tę dawną.
Jednym słowem słucham wszystkiego co jest dla mnie ciekawe nie dzieląc muzykę
na gatunki, tylko na to czy jest dobra czy zła. A zła potrafi być wszędzie i na
tę szkoda życia.
RG: Jesteś też managerem kilku artystów i zespołów. To jak
znajdujesz na to wszystko czas, to pewnie tajemnica biznesowa. Opowiedz proszę
o tym co się dzieje u Grażyny Auguścik i innych Twoich podopiecznych…
RW:W marcu zagraliśmy z Grażyną trasę koncertową promującą
płytę The Beatles Nova. Przed nami teraz kolejne duże wyzwania. Staram się
wprowadzić Grażynę na rynek europejski. Pracujemy na premierą nowej – niezwykle
ciekawej płyty – nagranie z amerykańskim zespołem. Na płycie znalazły się
piosenki Nicka Drake’a – angielskiego barda który zmarł w roku 1973. Płyta
znakomita, ale i trudna w realizacji w Polsce. Jak tu przy tak małych środka
przeznaczanych na kulturę zorganizować trasę koncertową pięciu amerykańskich
muzyków? Grażyna rozpoczęła również pracę nad nowym materiałem z amerykańskim
gitarzystą Johnem McLeanem. Cały czas nie nagrała jeszcze genialnego projektu
Chopinowskiego którym zaczarował publiczność w Chicago w roku 2010. A z Bester
Quartet szykuje premierę ich nowej – pierwszej od pięciu lat płyty – którą wyda wytwórnia Johna Zorna –
Tzadik. Płyta ukaże się w lipcu i jak się zapewne domyślasz trzeba zorganizować
promocję i koncerty. Pracy jest więc dużo.
RG: Znajdujesz czas, żeby ćwiczyć, saksofon wymaga dość
stałego doskonalenia techniki?
RW: Ćwiczę głównie na klarnecie basowym, bowiem jest to dla
mnie nowy instrument. Kupiłem go przed sesją Fromm, czyli w roku 2010. Cały
czas z nim walczę bo jest, delikatnie mówiąc
bardzo niedoskonale wykonany. Tak naprawdę ćwiczę intensywnie na kilaka
tygodni przed jakimś muzycznym wyzwaniem. W moim przypadku jest to kwestia
uzyskania odpowiedniej kondycji mięśni ust i rozruszania placów. Nie mam z tym
jednak większych problemów. Dałem radę wrócić do grania po niemal dziesięciu
latach przerwy, to dziś kilkutygodniowe przestoje w ćwiczeniu nie wpływają na
moją biegłość. Najwięcej gram latem kiedy przenoszę moje studio do domu na
Mazurach i wtedy ćwiczę cały czas.
Rys Wojciul |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz